Raport z rajdu do Suwałk (1/9)
Michał
5 sierpnia 1998 r. Minęło już kilka dni od mojego powrotu z rajdu rowerowego po Polsce. Mając wszystkie wydarzenia w pamięci chcę się nimi podzielić z tymi, których ciekawi taka forma wypoczynku.
Dwa lata temu kumpel był na swym pierwszym rajdzie rowerowym. Słysząc jego relacje postanowiłem również się wybrać na coś takiego. Niestety, w ubiegłym roku powódź skutecznie pokrzyżowała moje plany wakacyjne i Marcin pojechał beze mnie. W tym roku nic nie stanęło mi na przeszkodzie. Marcin wpisał mnie na listę chętnych, więc spokojnie oczekiwałem 15 lipca - dnia rozpoczęcia rajdu. Wcześniej zorientowałem się, co powinienem ze sobą zabrać. Okazało się, że o ile sama wyprawa jest bardzo tania (140 zł), to muszę sporo pieniędzy zainwestować w przegląd roweru, sakwy, sztormiak, kask. Pomimo tych wydatków udało mi się zmieścić w kwocie 400 zł. Wydaje mi się, że to niska cena za dwa tygodnie czynnego wypoczynku. W międzyczasie jeszcze jeden kumpel z klasy - Krzysiek (pseudo: Lechu) - wyraził chęć przyłączenia się do nas. Ostatecznie miało nas jechać trzech z jednej klasy - niezła siła przebicia jak na 20 osób w grupie.
15 lipca (w środę) podjechałem obładowanym rowerem pod blok Marcina. On sam pojawił się wkrótce i razem czekaliśmy na spóźniającego się Lecha. Wtedy poznałem jeszcze jednego z uczestników rajdu, kumpla Marcina - Krzyska (pseudo: Kristof albo Boreal). Właściwie znałem go z już z opowiadań Marcina - razem często jeździli na rowerach. W końcu nadciągnął Lechu na swej wysłużonej kolarce (na której potem poruszał się najszybciej ze wszystkich). Ostatni raz sprawdziliśmy umocowanie sakw i ruszyliśmy na właściwe miejsce zbiórki - przy kościele Salezjan.
Na miejscu znajdowało się już parę osób. Początkowo byłem z lekka zdezorientowany - dużo nowych ludzi, mętlik imion, itd. Szybko się jednak opanowałem i przyjąłem postawę obserwatora. Próbowałem udzielać się w rozmowach, choć czyniłem to ostrożnie pamiętając, że jestem tu nowy. Przy okazji - około 2/3 ekipy rajdu stanowili debiutanci. Pewien problem sprawiało mi identyfikowanie osób - imiona mieszały mi się notorycznie. Atmosfera była przyjazna, choć czuć było dystans wynikający z tego, że ludzie nawzajem się nie znali. Wreszcie pojawił się nasz organizator i opiekun - Salezjanin ks. Henryk. Przyznam, że jego wygląd znacznie odbiegał od mojego utartego schematu wyglądu duchownego. Ujrzałem starszego mężczyznę średniego wzrostu, szczupłego, żylastego. Na oko wyglądał na 60 lat. Twarz miał poczciwą, choć z widoczną iskrą zaciętości, uporu i surowości, poznaczoną zmarszczkami. Na nosie dostrzegłem okulary w grubych oprawach. Siwe, rzadkie włosy tworzyły kosmyki stojące we wszystkie strony (a'la Einstein). Strój intrygujący: stary, znoszony golf z kilkoma drobnymi dziurami, przez które prześwitywał biały podkoszulek, czarne, proste spodnie z podwiniętymi do połowy łydki nogawkami, czarne trzewiki i ciemnobrązowy sweter przewiązany w pasie. Cała postać przywodziła na myśl jakiegoś naukowca-ascetę. Ksiądz okazał się bardzo miłym człowiekiem, choć czasami skłonnym do pewnej słabości - marudzenia. Powitał nas wszystkich ciepło; po modlitwie wsiedliśmy na nasze "rumaki" i ruszyliśmy w drogę. Przez plac 1-go Maja dostaliśmy się na trasę W-Z. Dalej mieliśmy lecieć w kierunku Warszawy. Przed mostem Grunwaldzkim razem z Marcinem odłączyliśmy się od grupy, bo chciał on sprawdzić, czy dostał się na budownictwo. Pilnowałem rowerów, gdy w tym czasie mój towarzysz wbiegł do środka budynku. Szybko wrócił ucieszony - został przyjęty. Wsiedliśmy na rowery i pogoniliśmy za resztą, która na szczęście nie oddaliła się za bardzo, tak ze po chwili zamykaliśmy kolumnę. Wyjechaliśmy z Wrocławia kierując się na Oleśnicę. Droga była całkiem niezła - szeroka, z poboczem, wiec nie utrudnialiśmy ruchu samochodom.