Przejdź do treści

Rowerowa Strona Spartan

Krym 2002

Petersburg 2001

Lwów 2000

Rzym 1999

Suwałki 1998

Bałtyk 1997

Zakopane 1996

Raport z rajdu do Suwałk (2/9)

Michał



W Oleśnicy zatrzymaliśmy się pod blokiem znajomych księdza, by napić się herbaty. Niestety, nikogo nie zastaliśmy w domu. Wobec tego spróbowaliśmy szczęścia w innym miejscu, lecz z podobnym skutkiem. Nagle spotkała nas niespodzianka: obca kobieta obdarowała nas dwoma litrowymi sokami i wodą mineralną. Miły gest z jej strony. Minęliśmy Oleśnicę, w Sycowie odbiliśmy na Kobylą Górę i Ostrzeszów. Dalej pojechaliśmy w kierunku Grabowa nad Prosną. Większość ludzi była już porządnie zmęczona. Ja dosłownie padałem z nóg. Ostatkiem sił pedałowałem pod kolejne wredne i strome górki. W pewnej chwili zacząłem żałować, że zdecydowałem się na rajd. Wspomniałem słowa Madman'a (kumpla z liceum): "Ciekawe kiedy pożałujesz, że tam pojechałeś?". Moje tempo strasznie spadło, goniłem ostatkiem sił. W dodatku jechałem samotnie pomiędzy dwoma grupami: pierwszej nie byłem w stanie dogonić, na drugą nie chciałem znowu czekać. Gdy dojechaliśmy do Marszałek, było już ciemno. Proboszcz miejscowej parafii przyjął nas serdecznie. Zwlokłem się z roweru, ledwo mogłem się ruszać - w życiu nie byłem tak wyczerpany, kręciło mi się w głowie, a umysł miałem zupełnie otępiały. Kubek gorącej herbaty i parę kanapek przywróciło mi siły. Tego dnia pobiłem swój życiowy rekord przejechanego na rowerze dystansu - licznik wskazywał 104,1 km. Spaliśmy w budynku niedaleko plebani.

16 lipca, czwartek, Marszałki Rano gospodyni "księdza - dyrektora" (tak go określił ksiądz Henryk, zwany za plecami przez nas "Padre") uraczyła nas wspaniałym śniadaniem: zupą mleczną, wędliną, pomidorami. Po posiłku spakowaliśmy się, wspólnie pomodliliśmy, pożegnaliśmy z gospodarzami i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy przez Grabów i Błaszki. Przed Wartą był świetny zjazd: długi i dość stromy. Wszyscy rozpędzili się do ponad 40 km/h i lecieli na złamanie karku. Na końcu czekała nas jednak niespodzianka w postaci ostrego zakrętu w prawo. Większość zdążyła go wcześniej zauważyć i stosownie przyhamować. Niestety, Marcin wszedł w ten zakręt za bardzo rozpędzony - wyrzuciło go na zewnętrzną, przetarł fragment krawężnika, po czym wyleciał z roweru i głową uderzył w stalowy słup znaku drogowego. Przez moment krew we mnie zamarła, bo wszystko działo się na moich oczach (jechałem jakieś parę metrów za nim). Zatrzymałem się gwałtownie i podleciałem do Marcina zobaczyć, co z nim jest. Uspokoił mnie fakt, że jest przytomny i sam się podnosi. Był w dużym szoku, więc nie czuł jeszcze bólu, choć na czole wyrósł mu potężny guz, a z rozciętej nasady nosa ciekła krew. Poza tym nie zauważyłem innych obrażeń. Postanowiliśmy podjechać do jakiegoś szpitala - mieliśmy szczęście, bo w Warcie takowy się znalazł - co prawda psychiatryczny, ale zawsze. Eskortowaliśmy Marcina z Lechem do Izby Przyjęć, a tam obejrzał go lekarz i stwierdził, że chyba wszystko w porządku. Poradził jednak, by zrobić rentgen i kontrolować, czy nie występują objawy wstrząsu mózgu. Wróciliśmy do czekającej na nas grupy. Po drodze Marcin wyjaśnił, że bał się, że wpadnie na kobietę z wózkiem ze złomem, więc odbił nieco w bok i... zaliczył słup. Ruszyliśmy dalej - przez Szadek do Lutomierska. Trasa tego dnia wyniosła 105,3 km. Nocowaliśmy w Salezjańskim Liceum Muzycznym. Ponieważ posadzka była kamienna, część z nas zsunęła ławki i spała na nich.