Raport z rajdu do Zakopanego (1/8)
Marcin Pilch
Mój pierwszy dłuższy wyjazd rowerowy zaczął się od spotkania uczestników na uzgodnionym miejscu dnia 15 lipca 1996 roku. Jako kompletnie niedoświadczony turysta rowerowy miałem problemy z bagażem. Także dotarcie na miejsce spotkania przysporzyło mi trochę kłopotów. Zaszwankowała przerzutka i zaklinował się łańcuch. Trzeba było ściągnąć bagaż i pobrudzić ręce, mocując się z nieszczęsnym łańcuchem. Okazało się, że pomimo pecha dotarłem na czas. Wyjazd zaplanowany na godzinę 13.00 znacznie się opóźnił ze względu na różne problemy innych uczestników wyjazdu, z którymi powoli zawierałem znajomości. Wyjazd z miasta grupą liczącą 10 osób okazał się trudnym zadaniem. Jadąc po wrocławskiej kostce na trasę Wrocław - Warszawa ostatecznie wypróbowaliśmy mocowania bagażu. Zdarzało się, że komuś odpadła karimata i zatrzymywaliśmy cała załogę. Na dodatek na jednym ze skrzyżowań zgubiliśmy dwóch uczestników wycieczki. Po prawie godzinnych poszukiwaniach uznaliśmy, że pojechali inną drogą do Oleśnicy, gdzie mieli dołączyć jeszcze kolejni turyści rowerowi. W Oleśnicy spotkaliśmy oddział rowerzystów zniecierpliwionych oczekiwaniem. Całe szczęście, że wśród nich byli ci, którzy nam wcześniej zginęli. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie brak czasu na przejechanie przed zmrokiem zaplanowanego odcinka. W Oleśnicy zostaliśmy po raz pierwszy ugoszczeni i poczęstowani gorącą herbatą. Szybko wyruszyliśmy w drogę, żeby dojechać w tym dniu jak najdalej, mimo zbliżającego się nieubłaganie zmroku. Ostatecznie dojechaliśmy bez większych przeszkód do Namysłowa. Chociaż było już dość późno i nie mieliśmy w tym mieście zamówionego noclegu, wszystko skończyło się bardzo szczęśliwie. Okazało się, że organizator wyjazdu ma w Namysłowie znajomego. Pojechaliśmy do niego. Był zaskoczony i nieco zakłopotany nieoczekiwanymi gośćmi, ale przyjął nas. Zaprosił do swojego mieszkania (3-pokoje w bloku). Chociaż w takich warunkach byliśmy nie lada kłopotem dla gospodarza, on z uśmiechem wyznaczył nam miejsce do przenocowania, oddając dwa pokoje do naszej dyspozycji ! Po kolacji postanowiliśmy jeszcze obejrzeć lokalny rynek (nieduży, ale bardzo ładny). Spacer dobrze nam zrobił i na dodatek lepiej się poznaliśmy. Ten dzień zakończyliśmy pełnym sukcesem. Przejechaliśmy około 70 km.
16.07.1996 (Namysłów - Częstochowa) Kolejny dzień rajdu był dla nas przełomowy. Po przestudiowaniu mapy doszliśmy do wniosku, że trzeba dojechać do Częstochowy, gdzie mieliśmy zapewniony "luksusowy" nocleg. Dlatego wyruszyliśmy dość wcześnie. Droga była bardzo dobra. Również pogoda dopisywała. Dzień był słoneczny, ale nie upalny. Z Namysłowa pojechaliśmy w stronę Kluczborka. Na tym odcinku miała miejsce pierwsza poważna awaria sprzętu. W rowerze Justyny zepsuła się przerzutka. Po krótkich zmaganiach bardziej zaawansowanych mechaników udało się ją przywrócić do tak zwanego stanu używalności. Oznaczało to, że rower był na chodzie, chociaż nie można było zmieniać biegów. Po przejechaniu następnych kilkunastu kilometrów awaria powtórzyła się. Tym razem w naprawę zaangażowało się więcej ludzi. Ktoś wyszperał kawałek drutu, inny nakrętkę. Tym razem poświęciliśmy więcej energii na przedsięwzięcie i chociaż nikt nie wierzył w trwałość tej roboty, przerzutka wytrzymała do końca rajdu bez kolejnych "ulepszeń". Z całej przygody pozostały dwie pamiątki: pechową uczestniczkę rajdu nazwaliśmy Przerzutką (ksywa przetrwała cały rajd i jeszcze długo po nim), nowa przerzutka kupiona w Oleśnie, która okazała się zbędna. W Oleśnie dołączył do na jeszcze jeden uczestnik, który właśnie tam mieszka. Jego rodzice ugościli nas i uraczyli bardzo dobrym obiadem. Po posiłku pojechaliśmy w dalszą drogę. Trasa była coraz ciekawsza. W byłym województwie częstochowskim jest bardzo dużo lasów. Na dodatek ukształtowanie terenu znacznie zmieniło się. Już w drugi dzień po przejechaniu rozległych równin mogliśmy podziwiać rzeźbę terenu charakterystyczną dla Jury Krakowsko-Częstochwskiej. Im bliżej celu tym szybciej jechaliśmy podziwiając piękno przyrody. Kiedy od Częstochowy dzieliło nas tylko kilka kilometrów zaczął padać deszczyk. Był całkiem przyjemny. Natomiast na zachodzie wyszło zza chmur słońce i naszym oczom ukazała się w całej swojej okazałości wspaniała tęcza. Ten widok zachwycił nas, a niektórych skłonił nawet do głębszych przemyśleń. Jak już wspominałem dzień był rzeczywiście przełomowy, ponieważ przejechaliśmy 137 km, chociaż nikt nie odczuwał nadzwyczajnego zmęczenia. Byliśmy gotowi na podbój wszelkich nierówności, których zresztą nie brakowało na naszej planowanej trasie.