Raport z rajdu do Zakopanego (3/8)
Marcin Pilch
19.07.1996 (Kraków - odpoczynek) Następny dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek przed ostatecznym zaatakowaniem gór. Odstawiliśmy rowery i ruszyliśmy pieszo oglądać zabytki Krakowa. A było co zwiedzać (Wawel i jego cuda, kościół Mariacki, Sukiennice, Colegium Maius, Barbakan, Brama Floriańska i wiele zabytkowych kościołów). Do tej listy dochodzą jeszcze muzea i galerie. Oczywiście wszystkich nie udało się nam zobaczyć. Tych krakowskich wspaniałości nie można opisać słowami. Trzeba je podziwiać osobiście. Nasz czynny odpoczynek okazał się męczący, dlatego tym razem poszliśmy wcześniej spać. Wcześniej nie znaczy po wieczorynce. Tego dnia także pochodziliśmy sobie po Krakowie po zmroku.
20.07.1996 (Kraków - Witów koło Zakopanego) Rankiem wyruszyliśmy w drogę. Wszyscy wiedzieliśmy, co nas czeka. Jednak znaczące wzniesienia za samymi granicami Krakowa zaskoczyły nas. Początkowo fajnie było wdrapywać się na na "szczyty" i zjeżdżać, wdrapywać i zjeżdżać. Jednak wraz z upływem czasu i kolejnymi kilometrami na liczniku podjazdy przeważały nad zjazdami. W końcu po wjechaniu na górę widzieliśmy już tylko następną i następną. Zjazdów już nie było, ale człowiek za każdym razem miał nadzieję, że po chwili wysiłku zjedzie sobie w dół. Była to złudna nadzieja. Jadąc osławioną Zakopianką rowerami przekonaliśmy się jak kiepska to droga. Wszelkie legendy, które krążą na jej temat mają uzasadnienie. Po drodze nastąpiła kolejna poważna awaria. Jednej z dzielnych uczestniczek imprezy (rowerowych Amazonek) zerwał się wielotryb. Usterka była nie do usunięcia prostymi metodami i bez nowych zębatek. Dlatego należało skoczyć do najbliższej miejscowości i dokupić feralną część. Marta, mimo awarii sprzętu, wcale nie próżnowała. Cały czas parła do przodu wprowadzając pod górę rower, a potem zjeżdżając na luzie. W ten sposób dotarła do Rabki (przed miasteczkiem 5 km zjazdu) na miejsce naprawy. Korzystając z postoju posłańcy kupili produkty żywnościowe, a inni szukali części. Nie było łatwo znaleźć i dopasować wielotryb. Odwiedziliśmy kilka warsztatów i w końcu udało się. Wmontowanie nowych zębatek było pryszczem dla naszych "fachowców". Jednak straciliśmy dużo cennego czasu (około 2 godziny - większość na poszukiwania). Świeży chlebek szybko się rozszedł. Banda głodomorów niemal połykała go bez przeżuwania. Ruszyliśmy w trasę. Całe szczęście nie było więcej przykrych niespodzianek. Peleton znacznie się rozbił. Jechaliśmy kilkuosobowymi grupkami, którymi raźniej pokonywało się otaczającą, ciemną przestrzeń. O 22.00 dotarliśmy do Witowa pod Zakopanem, gdzie mieliśmy nocleg. To był piękny dzień podczas którego przejechaliśmy przeszło 100 km po terenie, delikatnie mówiąc, urozmaiconym. Chłodnym wieczorem w podgórskiej miejscowości było bardzo przyjemnie.