Raport z rajdu do Suwałk (7/9)
Michał
27 lipca, poniedziałek, Kleszczele Rano obudziliśmy się cali w sianie i nieco obolali, ale zadowoleni z możliwości spędzenia nocy w tak oryginalny sposób. Zostaliśmy uraczeni przez gospodarzy wspaniałym śniadaniem, następnie udaliśmy się na msze do pobliskiego kościółka. Trafiła nam się nie lada okazja - zwiedziliśmy Cerkiew Prawosławną, po której oprowadził nas uprzejmie młody "ojczulek". Doszło do zabawnej sytuacji - razem z nami Cerkiew zwiedzał miejscowy ksiądz (rzymsko-katolicki), z poważną miną chodził po świątyni i... robił zdjęcia. W końcu nadeszła chwila odjazdu. Pożegnaliśmy naszych cudownych gospodarzy serdecznie dziękując im za tak miłe przyjęcie i skierowaliśmy się na Siemiatycze. Po drodze odbiliśmy nieco na zachód i zwiedziliśmy Świętą Górę Grabarkę (prawosławny odpowiednik Jasnej Góry). Następnie wybraliśmy niefortunny skrót, który uraczył nas 10 km koszmarnych wertepów. Dojechaliśmy do Siematycz i przez Drohiczyn do Sokołowa Podlaskiego. Nocleg znaleźliśmy w liceum salezjańskim. Licznik wskazał 96,5 km.
28 lipca, wtorek, Sokołów Podlaski Ruszyliśmy wcześnie, bo chcieliśmy tego dnia dotrzeć do Warszawy. Pogoda była paskudna - pochmurno, siąpiący deszcz, od czasu do czasu ulewa. Brr! Wszyscy ubrali się w nieprzemakalne stroje mając nadzieję, że zawartość sakw pozostanie sucha. Po drodze Emilia zderzyła się ze staruszkiem jadącym nieco zygzakiem na rowerze. Wywiązało się małe zamieszanie, ale w końcu poszkodowany dał się udobruchać. Niestety, na tym nie koniec, ponieważ Sebastian postanowił przecisnąć się pomiędzy staruszkiem a kilkoma "naszych", stracił równowagę i przewrócił się na starszego pana razem z rowerem - nieszczęśnik znowu znalazł się na ziemi. Szybko został podniesiony, ale i tak psioczył na nas, ile wlezie. Jeszcze raz go przeprosiliśmy i ruszyliśmy dalej. Wyprzedzając go każdy trzymał możliwie daleki dystans, by znów nie doszło do katastrofy (część zjechała na drugi pas). Pojechaliśmy przez Węgrów, Stanisławów, Sulejówek do Warszawy. Nocowaliśmy w niby-sali-gimnastycznej jakiejś bursy. Wieczorem ruszyliśmy do centrum, by kupić coś na kolację. Spotkał nas zawód - nie udało nam się znaleźć żadnego sklepu z pieczywem czynnego po 22. W końcu musieliśmy się zadowolić się kefirami i jogurtami zagryzając je sucharami. Przy okazji konsumowania powyższych specjałów staliśmy się obiektem zaskoczonych spojrzeń mieszkańców stolicy - musieliśmy dziwnie wyglądać, gdy cała grupą oblegaliśmy mały murek i krawężnik przed sklepem wsuwając z apetytem jugurciki. Aha, byłbym o czymś zapomniał - licznik wskazał 101,7 km.
29 lipca, środa, Warszawa Rano pojawił się problem - okazało się, że nie możemy zostać w bursie na kolejną noc. W tej sytuacji zwiedzanie Warszawy stanęło pod znakiem zapytania. Emilia pojechała pociągiem do Wrocławia, a my ostatecznie obejrzeliśmy Rynek, "zaliczyliśmy" Łazienki i zza ogrodzenia podziwialiśmy Wilanów. Po przejechaniu 33,4 km zatrzymaliśmy się na kolejny nocleg - w Pruszkowie (które niezbyt przypomina o obecności mafii) na parafii.
30 lipca, czwartek, Pruszków Wcześnie rano Miś z Ekspresem udali się sami do Łodzi. Odłączyli się od nas, bo musieli być wcześniej w domu. My ruszyliśmy parę godzin po nich. Przez Skierniewice, Jeżów i Brzeziny dotarliśmy do Kościoła Salezjan w Łodzi. Podjął nas przemiły ksiądz-żartowniś (paru osobom powiedział, na kogo jego zdaniem wyglądają: Wojtek na lenia, Grzesiek na artystę, Marcin na studenta). Doszliśmy do wniosku, że jego spostrzeżenia były bardzo trafne. Tego dnia "wystukaliśmy" 122 km.