Raport z rajdu do Lwowa (6/11)
Elżbieta Łysek i Sabrina Nowak
05.08.2000 Brno - Hustopece - Breclav (76,7 km.) Wyjechaliśmy, jak zwykle, około 11 i dość szybko dotarliśmy do Hustopece - miejscowości, gdzie nocowaliśmy rok temu w drodze do Rzymu. Jechaliśmy nawet tą samą drogą, ale tym razem mieliśmy towarzystwo. Przez około 10 minut mijały nas motory, o bardzo różnej jakości i wyglądzie. Widok był imponujący. Mieliśmy nadzieję na odwiedzenie znanych już nam miejsc. Niestety w kościele nikogo nie było, a basen był zamknięty z powodu deszczu. Natomiast obiad był wyjątkowy i typowo czeski. Wtedy też okazało się, że Marcinowi poszła dętka i wszyscy chłopacy skwapliwie zgłosili się do pomocy przy łataniu - w knajpce zostało ich troszeczkę zbyt dużo, jak na jedną dętkę. Naprawdę nie trudno było się domyślić, o co chodziło, skoro nawet Ekspres - nasz wódz i przewodnik - został z tyłu. W sumie to nawet dobrze, gdyż mogłyśmy pogadać. Jednak odczuliśmy brak Ekspresa, gdy Miś II zaczął rozmyślać nad skrótami i przedstawiać nam swoje wywody. Dojechaliśmy do Breclav, gdzie przed kościołem spędziliśmy urocze chwile, czekając na załatwienie noclegu. Od Padrego zażądali nawet paszportu, zajęli mu dużo czasu, a w końcu i tak nas nie przyjęli. Nasz kierowca otrzymał mandat, gdy po raz kolejny podjeżdżał do placu. Byliśmy już dość mocno zdesperowani i szukaliśmy miejsca nawet w noclegowni. Zawsze to nowe doświadczenia, ale tam również nas nie chcieli. W końcu ksiądz "łaskawie" nas przyjął - najpierw w szopie, a później w piwnicy. Dobre i to, gdyż w nocy się rozpadało. Poczułyśmy się urażone przyjęciem nas na imprezie w sadzie, więc opuściłyśmy towarzystwo na rzecz przemiłej i przytulnej piwnicy. Kuba postnanowił ukrócić nasze harce i gasił światło miotłą (lenistwo) wymachując ją nad głową śpiącego Padrego.
06.08.2000 Breclav - Lanzhot - Malacky - Stupava - Bratislava (84,8 km.) Musieliśmy wstać o 6 rano, ponieważ zostaliśmy wyproszeni przez naszego gospodarza. Nie przeszkadzał mu fakt, że przez całą noc i ranek padał deszcz. Pod wpływem poganiającego nas "Helmuta" (tak nazwaliśmy księdza, który nas przenocował) i cały czas padającego deszczu, zebraliśmy się bardzo szybko i ruszyliśmy w drogę. Wcześniej parę osób odkryło, iż Helmut dysponował rewelacyjnymi warunkami, a mimo to spaliśmy w piwnicy. Podjechaliśmy pod dworzec, gdzie schroniliśmy się w poczekalni. Zachodziła obawa, że cały dzień będzie lało, więc kilka osób zastanawiało się nad przejechaniem tego etapu pociągiem. Koło 9.45 ruszyliśmy w drogę - na rowerach. Jechaliśmy bardzo szybko, pomimo że kilka razy musieliśmy podróżować w czasie burzy. Do Bratysławy dojechaliśmy koło 2. Okazało się, że będziemy spać w pokojach. I nareszcie mogliśmy się wykąpać w ciepłej wodzie. Po mszy prowadzonej po słowacku poszliśmy obejrzeć miasto. Trzeba przyznać, że zrobiło na nas ogromne wrażenie, szczególnie podobały nam się wąskie uliczki na Starym Mieście oraz zamek. Wędrując po mieście natknęliśmy się na małą knajpkę, gdzie podawano naleśniki. Trzeba przyznać, że wydarzenia, które miały miejsce podczas składania zamówienia, pokazały, że niestety nie zawsze potrafimy się właściwie zachować. Wróciliśmy dość późno, gdyż wcześniej portier nas zapewnił, że możemy wrócić o której chcemy. Jednak wszystko było zamknięte, a portier po dłuższym dzwonieniu wyszedł w piżamce oburzony naszym późnym powrotem. Zastanawialiśmy się co zrobić, ponieważ Hotałka, Krzysztof, Mateks i Boreal odłączyli się od nas w mieście i jeszcze nie wrócili, więc mieliśmy problem jak ich wpuścić nie narażając się portierowi. Wypatrzywszy ich, chłopcy polecieli otworzyć im tylne drzwi, jednak oni zdążyli już zadzwonić. Dziadek wygrażał się na dzisiejszą młodzież.