Raport z rajdu do Lwowa (4/11)
Elżbieta Łysek i Sabrina Nowak
Następnie, po zaspokojeniu naszego głodu, przebiegliśmy znaczną część Pragi w poszukiwaniu najpierw w miarę przyzwoitej i nie za drogiej knajpy, której nie znaleźliśmy, a potem chłopcy zdecydowani byli nawet na supermarket, byle tylko zaopatrzyć się w załączniki na wieczór (szczególnie chodziło o miejscową Beherovkę na imprezę pożegnalną Michała). Wypisaliśmy kartki do znajomych na głównej alei Pragi, wtedy to odłączyli się od nas dwa Garncarki - Michał i Mariusz (bracia z Oleśnicy, którzy uczestniczyli już w rajdzie do Zakopanego)- by pójść na umówione spotkanie na sławnym moście. My zaś, zniechęceni zupełnym brakiem ciekawych sklepów, postanowiliśmy podjechać jeden przystanek metrem i, o dziwo, całkiem przypadkowo znaleźliśmy nasz upragniony supermarket, gdzie zaopatrzyliśmy się w nie mniej upragnione załączniki. Ponieważ Padre, wiecznie zmieniający zdanie, na odchodne powiedział Ekspresowi, że on wraz z Intencją wraca wcześniej, by przygotować kolację i można wrócić wcześniej, by odpocząć, zdecydowaliśmy się nie wracać na miejsce zbiórki, tylko od razu pojechać metrem do naszego noclegu. Zdziwiliśmy się, że jeszcze nikogo nie ma, ale spokojnie wzięliśmy prysznic i zjedliśmy ciepłą kolację, podczas której Intencja zaproponowała Lechowi prowadzenie za rok grup dzieci na rowerach z Caritasu twierdząc, że doskonale by się na to nadawał. Kiedy zaczęło robić się późno, a reszty grupy nadal nie było, Padre wpadł w popłoch, że porozdzielali się i pogubili, a byli to w większości ludzie niepełnoletni, wyruszył więc samochodem na Most Karola. Oni natomiast, nic nie wiedząc o tym, że wracamy na własną rękę, czekali, będąc przekonanym, że wszyscy mają przyjść na zbiórkę. Oprócz tego, że Agnieszka poderwała jakiegoś Kenijczyka, nic żeśmy się nie dowiedzieli, choć podobno działy się tam ciekawe rzeczy. Na szczęście wszyscy się znaleźli, byli tylko trochę wściekli i przemoknięci. Wszystkiemu winny był Padre, który nie powiadomił całej grupy o swojej decyzji. Jak przewidywaliśmy, Padre zrzucił winę na nas, twierdząc, że Ekspres powinien się o to zatroszczyć i tym uspokoił swoje sumienie. My natomiast szukaliśmy okazji do spotkania w ustronnym miejscu, by wypić nasz "napój", jednak cały czas ktoś się kręcił. Zamknęliśmy się w końcu w pomieszczeniu, gdzie były rowery i rozpoczęliśmy naszą imprezę. Po chwili wpadł Padre, wprawiając nas w niesamowity popłoch. Wszyscy się rozbiegli, chowając szklanki i udając, że coś robią, czyniąc przy tym niesamowity hałas. Boreal nawet zaczął kręcić kołem roweru, co wyglądało dosyć dziwnie. Dobrze, że nie był to rower Padrego. Słowem, zachowaliśmy się jakbyśmy mieli po 14 lat. Padre doskonale jednak wiedział, co się dzieje, gdyż od razu zapytał: "Co to - impreza pożegnalna?". Widząc nasze zachowanie, dodał: "Nie udawajcie, chłopaki, że rowery naprawiacie. Innych można oszukać, ale nie mnie." I wyszedł, zostawiając nas w osłupieniu. Po tym wydarzeniu impreza szybko się skończyła. Ładny mi obóz młodzieży katolickiej!
03.08.2000 Praha - Besov - Vlasim - Pelhrimov - Chvojnov (126 km.) Jak zwykle wyjechaliśmy z Pragi około 10.30, oczywiście po mszy. Przez samą Pragę musieliśmy przejechać prawie 20 km, co nie jest najmilsze, szczególnie w tak dużej grupie. Tym razem pierwszy odcinek był 50-kilometrowy, co zostało zaliczone przez Padrego jako swoisty rekord rajdu. Droga była jednak dość przyjemna, gdyż jazdę niewątpliwie uprzyjemniał nam sad - po obu stronach drogi rosły drzewa owocowe. Niestety, później musieliśmy zjechać na drogę krajową, na szczęście niedługo czekał nas obiad. Czekaliśmy na posiłek, gdy Czesi uraczyli nas piwem. Padre miał wątpliwości, czy nieletni mogą je pić, ale Ekspres uspokajał go, że nie jest ono mocne (coś w rodzaju naszego Karmi). Padre dał się przekonać, wypijając przy tym szklaneczkę tego szlachetnego trunku. Jak zwykle droga była mocno pagórkowata, mimo że trochę się do tego przyzwyczaiłyśmy, to jednak dalej dawało nam to nieźle w kość. Lechu chcąc nas pocieszyć rzucał jabłka, oczywiście z odpowiednią siłą, aby turlały się pod górę, udowadniając nam, że jedziemy w dół, ponieważ zgodnie z prawami fizyki, skoro się toczy, to jest z górki! Marcin poparł Lecha, twierdząc, że w tej kwestii, studentowi fizyki nie można nie uwierzyć. My byłyśmy jednak nadal bardzo sceptyczne. Ogólnie atmosfera w czasie jazdy była bardzo wesoła. Zatrzymaliśmy się w małej miejscowości i przy knajpce czekaliśmy na Padrego, który pojechał samochodem w poszukiwaniu noclegu. Zrobiło się już dość chłodno i nasz dobry nastrój stopniowo się ulatniał. W końcu zjawili się "posłańcy" i poinformowali nas, że musimy jechać dalej. Ruszyliśmy w dalszą drogę, chociaż robiło się już ciemno, a prawie nikt nie miał świateł. Umilaliśmy sobie drogę, śpiewając. Stała się wtedy rzecz straszna - Lechu, ekspert od tekstów T.LOVE, zapomniał słów "Kinga". Zaczął padać deszcz i widoczność stała się prawie zerowa. Dojechaliśmy do skrzyżowania, ale nikt nie stał, by pokierować nas, pojechaliśmy więc prosto.