Raport z rajdu do Rzymu (8/11)
Marcin Kląskała
16 dzień: Arezzo - Perugia (95 km.) Z samego rana spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Miejscowy proboszcz, z racji tego, że dziś wypadało polskie święto MB Królowej Polski, poczęstował nas wszystkich pysznymi ciastkami, a pełnoletni mogli również spróbować po lampce wina z proboszczowskiej piwniczki. Rozstaliśmy się z nim w bardzo miłych nastrojach i pojechaliśmy dalej. Upał jak co dzień, był dzisiaj nieznośny. Całe szczęście, że po drodze trafiło się duże Jezioro Trazymeńskie, gdzie zatrzymaliśmy się na postój. W tym miejscu w roku 217 p.n.e. Hannibal rozgromił armię Rzymian, dla nas jednak ważniejsze było to, że mogliśmy się nareszcie wykąpać w plenerze, gdyż Włochy nie są krajem o dużej liczbie zbiorników wodnych. Kilka kilometrów za jeziorem czekał na nas krótki odcinek, który trafił do naszych rowerowych statystyk. Trafiliśmy bowiem na pagórek, na który musieliśmy się wspiąć, a przewyższenie wynosiło - o czym informował zna drogowy - 20 %. Gdy byliśmy już na szczycie, każdemu język sięgał do kolan i czuliśmy się tak, jakbyśmy nie mieli płuc. Na szczęście po paru chwilach wszystko wróciło do normy i mogliśmy śmiało zmierzać dalej do Perugii. Do stolicy Umbrii dotarliśmy późnym popołudniem. Położenie miasta było typowe dla tej części Włoch - znajdowało się na wysokim wzgórzu. Aby dotrzeć do centrum, gdzie mieliśmy nocleg, musieliśmy wdrapać się wysoko do góry po miejskich serpentynach. Nasz kościół był położony w takim miejscu, że trudno go było znaleźć. W ramach poszukiwań zagłębiłem się w niesamowity labirynt wąskich uliczek, gdzie omal nie zabłądziłem. Na szczęście wkrótce odnaleźliśmy nasz kościół dzięki pomocy pewnej ... Rosjanki, która podprowadziła nas swym samochodem. Obok naszego kościoła znajdowało się salezjańskie seminarium duchowne, w którym poznaliśmy bardzo sympatycznych kleryków - w tym Polaków. Z jednym z nich najpierw pograliśmy w kosza, a gdy była już prawie północ, ni stąd, ni zowąd zaproponował kilkorgu z nas spacer po Starym Mieście. Przystaliśmy na to z ochotą i opłaciło się, ponieważ Perugia zrobiła na nas ogromne wrażenie. Mogliśmy spacerować labiryntem stromych, wąziutkich uliczek, tym bardziej ciekawych, że często nie było na nich żywego ducha (nie to, co w zatłoczonej Wenecji). Najbardziej niesamowite były jednak schody ruchome. Wchodziło się na nie u podnóża murów obronnych, po czym prowadziły one w głąb wzgórza zamkowego, wiodły m.in. przez zamkowe lochy, po czym wychodziły na powierzchnię na rynku przed ratuszem. Tej nocy uczestnicy opisanej eskapady spali bardzo niewiele, ale naprawdę - opłaciło się.
17 dzień: Perugia - Asyż - Terni (110 km.) Nazajutrz również wyruszyliśmy wcześnie, gdyż na 20 kilometrze trasy mieliśmy w planie odwiedziny jednego z najbardziej zabytkowych miast Włoch - Asyżu. Średniowieczne centrum miasta położone było, podobnie jak w Perugii, na wysokim wzgórzu, na które musieliśmy się wspiąć. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od odwiedzin słynnej Bazyliki św. Franciszka. Została ona poważnie zniszczona przed kilku laty wskutek niespodziewanego trzęsienia ziemi, ale dzięki intensywnym pracom architektów z wielu krajów jest stopniowo odnawiana. Największe wrażenie zrobiła na mnie podziemna krypta, w której znajduje się pogrążony w półmroku grób św. Franciszka. Na straży przy grobie stało dwóch zakonników w brązowych habitach, którzy co jakiś czas uciszali turystów dostojnym "Silencio !". Po zobaczeniu bazyliki przeszliśmy się jeszcze po średniowiecznych zaułkach Asyżu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Niestety, dzisiejszy dzień obfitował w drobne defekty w naszych rowerach. Bardzo często musieliśmy robić postoje wymuszane łapanymi przez nas gumami, w czym specjalizował się głównie Matex. To wszystko spowodowało, że ostatni odcinek drogi musieliśmy pokonać po ciemku. Było to o tyle niebezpieczne, że przed Terni musieliśmy wspiąć się jeszcze na spore wzniesienie. Gdy z niego zjeżdżaliśmy, musieliśmy cały czas trzymać ręce na hamulcach, gdyż na fatalnie oświetlonej drodze nie było nawet widać pobocza. Gdy dotarliśmy w końcu do miasta, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Bardzo miłe przyjęcie czekało nas w parafii, która nas gościła, ponieważ okazało się, że miejscowy proboszcz to dawny przyjaciel księdza Henryka. Poczęstował nas m.in. pysznym winem i czekoladkami "Rafaello" oraz dał na pamiątkę parafialne znaczki. Dzisiejsza noc była tak gorąca, że znów spaliśmy na podwórku, tym razem na betonowych półkach, przypominających katafalki. Wszyscy śnili już chyba tylko o Rzymie, do którego mieliśmy przybyć nazajutrz.
18 dzień: Terni - RZYM - Casalotti (120 km.) I nadszedł w końcu pamiętny dzień, w którym przekroczyliśmy granice Wiecznego Miasta. Dzisiejsza trasa nie była łatwa, ale myśl o celu chyba dodawała wszystkim skrzydeł, bo bardzo szybko mijaliśmy wsie i miasteczka krainy Lacjum. Tylko co jakiś czas stawaliśmy w okolicach winnic, aby tradycyjnie nawrzucać w siebie ociekające sokiem kiście winogron. W pewnym momencie z jednego ze wzgórz ukazał się nam piękny widok całej rzymskiej aglomeracji. Od tego momentu polecieliśmy już na wyścigi przed siebie i zatrzymaliśmy się dopiero przy tabliczce, na której widniał napis "ROMA". Tu wszyscy przystanęliśmy i zrobiliśmy sobie pamiątkowe - "rodzinne" zdjęcie. Osiągnęliśmy przecież w końcu cel naszej wyprawy, o którym od tak dawna marzyliśmy. Jazda przez miasto zajęła nam bardzo dużo czasu, gdyż musieliśmy odnaleźć drogę do położonego tuż za granicami Rzymu miasteczka Casalotti, gdzie mieliśmy załatwione noclegi. Po drodze minęliśmy m.in. kompleks Stadionu Olimpijskiego i w końcu (znowu po ciemku) przybyliśmy do małego domku w Casalotti, gdzie mieliśmy mieszkać 4 dni.