Raport z rajdu do Rzymu (3/11)
Marcin Kląskała
5 dzień: Hustopeče - Maria Lanzendorf (125 km.) Z Hustopeča ruszyliśmy w kierunku granicy austriackiej. Na początku jechaliśmy bardzo efektowną drogą, która prowadziła długim mostem przez sztuczny zalew na rzece Dyji. Zaraz za zalewem zatrzymaliśmy się w nadgranicznym mieście Mikulov, gdzie mieliśmy okazję dokonać ostatnich zakupów na słowiańskich ziemiach. Kilka kilometrów dalej przekroczyliśmy już wrota Unii Europejskiej na przejściu granicznym Mikulov - Drasenhofen. Austriacy wyjątkowo nie przyczepili się do żadnego paszportu, więc mogliśmy kontynuować drogę w kierunku Wiednia. Już po kilkunastu kilometrach bardzo zmienił się krajobraz, wjechaliśmy bowiem do rejonu nazywanego w Austrii Weinviertel (Winny Okręg). Na pagórkowatych polach kilometrami ciągnęły się winnice, na których krzewy winorośli przystrzyżone były z dokładnością do kilku centymetrów. Poza tym co kilka kilometrów mijaliśmy urocze i zadbane miasteczka, w których aż roiło się od gospod i winiarni. Niestety, my - wędrowcy musieliśmy jechać dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach stanęliśmy u bram cesarskiego Wiednia, który mieliśmy zwiedzić następnego dnia, a dzisiaj był tylko punktem tranzytowym na naszej trasie. Jadąc przez miasto mogliśmy przekonać się, jak powinny wyglądać profesjonalne, szerokie, dwukierunkowe ścieżki rowerowe, na których samochody nie wymuszają pierwszeństwa, ani nie spacerują piesi. Nie ma się czemu dziwić - na rowerach jeżdżą tu niemal wszyscy, niezależnie od wieku, czy koloru skóry. Najbardziej efektowna była ścieżka rowerowa prowadząca brzegiem Dunaju, zakończona mostem prowadzącym na drugi brzeg rzeki. Most ten był przeznaczony tylko dla rowerzystów, a wjeżdżało się na niego kilkunastometrowej wysokości tubą w kształcie korkociągu, która bardzo się wszystkim spodobała. Na brzegu Dunaju zrobiliśmy sobie mały postój, a że było piekielnie gorąco część z nas wskoczyła do rzeki. Ten, kto to czyta może się nieco zdziwić tym faktem, ale wiedeński Dunaj jest naprawdę o wiele czystszy niż warszawska Wisła, czy wrocławska Odra. Poza tym, skoro tak samo robiły tłumy Austriaków, to dlaczego my mielibyśmy się wahać? Po kąpieli ruszyliśmy na ostatni odcinek trasy do miejscowości Maria Lanzendorf, położonej kilka kilometrów za granicami Wiednia, gdzie mieliśmy załatwiony nocleg.
6 dzień: Maria Lanzendorf - Wiedeń (55 km.) W Maria Lanzendorf przyjęto nas bardzo gościnnie. Był to jeden z nielicznych przypadków podczas całej trasy, kiedy mogliśmy spać w łóżkach w kilkuosobowych pokojach, ponieważ nocowaliśmy w katolickim schronisku młodzieżowym. Dzisiejszy dzień przeznaczony był na rowerowe zwiedzenie stolicy Austrii, stał się jednak również dniem pierwszych rowerowych defektów. Gdy jechaliśmy zwartą kolumną do miasta, Kristoff co jakiś czas stwierdzał, że dziwnie i ciężko mu się jedzie. Rzeczywiście, gdy spoglądaliśmy na niego odnosiło się wrażenie, jakby coraz bardziej pochylał się nad kierownicą. Gdy stanęliśmy okazało się, że w jego kolarce prawie całkowicie pękły widełki. Był to poważny problem, ponieważ jego rower był trochę starego typu i dopasowanie do niego części w jakimś warsztacie graniczyłoby z cudem. Na domiar złego była to sobota i niemal wszystkie zakłady były zamknięte. Cud jednak się stał. Kristoff zapukał do pierwszego z brzegu gospodarza, aby ten pomógł mu chociaż trochę zalutować defekt. Ten stwierdził, że lutowanie nic tu nie pomoże, ale że ma gdzieś w piwnicy stary, używany rower i może coś się dopasuje. I rzeczywiście - rower ten był strasznym trupem, ale widełki były jeszcze w porządku i o dziwo, pasowały jak ulał do roweru Kristoffa. Jeszcze większe było jego zdziwienie, gdy gospodarz nic za te widełki nie chciał, tylko pożyczył mu dobrej drogi i pożegnał. Kto by się spodziewał czegoś takiego po Austriakach - może to spóźnione podziękowania za Sobieskiego? Po tych przygodach mogliśmy już spokojnie obejrzeć główne zabytki Wiednia: Katedrę św. Stefana, Hofburg, Operę, monumentalne gmachy na Ringstrasse, złoty pomnik Straussa oraz niesamowity modernistyczny budynek autorstwa architekta Hundertwassera. Powiedziałem spokojnie, chociaż spokój ten co jakiś czas zakłócany był przez naszego kleryka, który dzisiaj wybrał się z nami na zwiedzanie miasta na rezerwowej kolarce i miał niesamowitego pecha, bo chyba trzy razy złapał gumę w tym samym kole, co objawiało się głośnym hukiem. Po tych wszystkich przygodach wróciliśmy na noc do Maria Lanzendorf.