Raport z rajdu do Rzymu (2/11)
Marcin Kląskała
3 dzień: Międzylesie - Prostejov (115 km.) Z Międzylesia ruszyliśmy z samego rana i po kilku kilometrach przekroczyliśmy granicę z Czechami w Boboszowie. Tuż za przejściem odwiedziliśmy czeskie budki i jak każe tradycja przekąsiliśmy po parku w rohliku i czekoladzie "Studentskiej". Jadąc rowerem po czeskich drogach od razu można było zauważyć zmiany na plus w porównaniu z naszym krajem. Rowerzysta jest tutaj rzeczywiście traktowany jako równorzędny uczestnik ruchu drogowego a przypadki trąbienia, czy też wymuszania pierwszeństwa przez samochody są praktycznie niespotykane. Jazda była więc bardzo przyjemna mimo pagórkowatego terenu. Po drodze trafił się jeden długi i stromy zjazd po kostkowej nawierzchni, na którym każdy miał okazję sprawdzić czy dobrze zamocował sakwy i karimaty. Zdarzały się przypadki wspinania z powrotem do góry po zgubione manele. W miasteczku Zabřeh zjedliśmy sobie tani czeski obiad w barze mlecznym i pokrzepieni pokonaliśmy ostatnią część dzisiejszego etapu. W Prostějovie spotkało nas bardzo miłe przyjęcie przez miejscowych salezjanów. Jeden z miejscowych chłopaków wprowadził nas za darmo na basen, gdzie mogliśmy spłukać z siebie pot i kurz. Po basenie wstąpiliśmy do położonego obok ogródka piwnego, gdzie można było zjeść kiełbasę popijając piwkiem, a to wszystko za niecałe 3 zł. Jeszcze inna niespodzianka czekała na mnie i Boreala wieczorem, kiedy poszliśmy do miejscowych księży, aby pokazali nam najlepszy wariant trasy na następny dzień. Trasę oczywiście pokazali, ale poczęstowali nas również lokalnym specjałem - likierem anyżowym o wybornym smaku. W dobrych humorach urządziliśmy wspólne ognisko, przy którym śpiewaliśmy do późnej nocy.
4 dzień: Prostějov - Hustopeče (90 km.) Następnego dnia znów ruszyliśmy na południe zagłębiając się w rejon Moraw. Postój zrobiliśmy sobie w Vyżkovie - klasycznym czeskim miasteczku z fontanną i różowymi kamieniczkami na rynku. Zjedliśmy tam m.in. pyszne lody w cenie 20 gr. za kopeček (gałkę) oraz sporą ilość arbuzów. Trzeba powiedzieć że arbuzy, zwane po czesku melonami, po niemiecku wassermelonami a po włosku cocomeri stały się głównym daniem, a zarazem motywem przewodnim naszego rajdu, gdyż w każdym państwie spożywaliśmy je w ogromnych ilościach. No cóż, na upalne dni było to idealne jedzenie i picie w jednym. Po drodze minęliśmy miasteczko Slavkov, nazywane przez Austriaków Austerlitz, nieopodal którego Napoleon Bonaparte rozgromił w 1805 roku przeważające wojska rosyjsko-austriackie w bitwie nazwanej "Bitwą Trzech Cesarzy". Z daleka widzieliśmy wysoko usypany kurhan, który upamiętniał miejsce tej batalii. Do Hustopeča przybyliśmy po południu i pierwsze swoje kroki skierowaliśmy oczywiście na basen, na który wszyscy jak jeden mąż weszliśmy jako dzieci do lat 15-stu. Po basenie tradycyjnie nie odmówiliśmy sobie parka w rohliku i czegoś do popicia. Natomiast wieczorem odwiedziliśmy tradycyjną zadymioną czeską gospodę, w której znudzony kelner powolnymi ruchami musiał nalewać nam kolejne kufle "Budweisera".