Wspomnienia ze spartańskich rajdów (3/3)
Michał
Wakacje po spartańsku to wydaje mi się świetna okazja, by poznać samego siebie i przekonać się jacy są naprawdę inni ludzie. Dlaczego? Przyczyna jest prosta - często przebywa się długie dystanse na rowerze, nocuje w trudnych warunkach, jest się zmęczonym, głodnym i rozdrażnionym. W takich momentach ludzie zrzucają maski, które normalnie noszą i pokazują swoje prawdziwe oblicze. Objawia się to w najbanalniejszych sprawach: zawsze te same osoby przygotowują posiłki, robią to bez przymusu, z własnej woli, dla dobra innych. Gdy posiłek jest gotowy jedni rzucają się na niego, próbują zdobyć "łup", czyli najlepsze kąski, biorą po kilka np. kanapek, by potem oddalić się i już spokojnie jeść. Czy to czegoś nie przypomina? Są także ludzie, którzy nie spieszą się, jedzą, co jest, nie narzekają, pamiętając, że w końcu są na wakacjach po spartańsku. Są ludzie gotowi w każdej chwili pomóc, gdy komuś zepsuje się coś w rowerze, gotowi zrezygnować nawet z jakichś przyjemności, by tylko pomóc. Inni żyją w swoim świecie przekonani, że wszystko im się należy, dbają tylko o siebie. Można i tak. Jedni umieją za każdym porozmawiać, a inni z niechęcią reagują na każde oznaki życzliwości ze strony innego człowieka. To jest potęga rajdów na rowerach!
Zmęczenie i często trudne warunki powodują, że można się przekonać, jaki ktoś naprawdę jest. Czasem jest miłe zaskoczenie, czasem gorzkie rozczarowanie. Porównując kolejne rajdy rowerowe odchodzę do wniosku, że duża rolę odgrywa tu liczność grupy - im jest ona większa, tym częściej zdarzają się postawy dbające o dobro tylko małej grupki osób kosztem ogółu. Wynika to chyba też z tego prostego faktu, że im więcej osób, tym trudniej się dogadać, a kwestia ta staje się jeszcze ważniejsza, gdy przedział wiekowy różnicuje się. Dość smutna tendencja pojawiła się na rajdzie na Krym, gdzie dokonał się wyraźny podział na starszyznę i młodszych. Taka sytuacja prowadzi chyba do wielu spięć, bo starsi "trzymają władzę", a młodsi nie chcą się na to zgodzić. Cóż, dinozaury muszą odejść... Gdyby nie rajdy na rowerach, to prawdopodobnie nigdy nie poznałbym księdza Henryka. Zacytuję, co napisałem o nim, po pierwszym rajdzie:
Przyznam, że jego wygląd znacznie odbiegał od mojego utartego schematu wyglądu duchownego. Ujrzałem starszego mężczyznę średniego wzrostu, szczupłego, żylastego. Na oko wyglądał na 60 lat. Twarz miał poczciwą, choć z widoczną iskrą zaciętości, uporu i surowości, poznaczoną zmarszczkami. Na nosie dostrzegłem okulary w grubych oprawach. Siwe, rzadkie włosy tworzyły kosmyki stojące we wszystkie strony (a'la Einstein). Strój intrygujący: stary, znoszony golf z kilkoma drobnymi dziurami, przez które prześwitywał biały podkoszulek, czarne, proste spodnie z podwiniętymi do połowy łydki nogawkami, czarne trzewiki i ciemnobrązowy sweter przewiązany w pasie. Cała postać przywodziła na myśl jakiegoś naukowca-ascetę.
Podczas kolejnych rajdów na rowerze miałem okazję lepiej poznać owego niezwykłego duchownego, który bardzo szybko zdobył mój szacunek. Padre jest jedynym znanym mi księdzem, który nie przywiązuje wagi do dóbr materialnych, ubiera się ubogo, bardzo skromnie. Ta postawa wciąż budzi mój podziw na równi z otwartością i życzliwością. Wiem, że stosunki pomiędzy starszyzną a księdzem napięły się w czasie rajdu na Krym. Mówią, że Padre się zmienił, a ja myślę, że to myśmy się zmienili i nie pozostaje nam nic innego, jak ustąpić miejsca innym zachowując bogactwo pięknych wspomnień.