Raport z rajdu do Petersburga (5/5)
Elżbieta Łysek i Michał
13 sierpnia - Parnu Jogupi - Tallin ...i nie przestało do rana, co zmusiło nas do składania namiotów w deszczu. Wcześniej po raz pierwszy zjedliśmy śniadanie w namiotach. Jadąc w deszczu dotarliśmy do stacji benzynowej, gdzie zrezygnowaliśmy z obiadu, licząc na ciepły posiłek na następnym postoju. Niestety ograniczyliśmy się jedynie do połówki czekolady na osobę (ok. 250kcal) i tym pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Humory zaczęły nas opuszczać ze względu na pogodę oraz wypadek Sylwii. Padre wyrzucał nam, że powinniśmy, tak jak on, zatrzymać się w lesie i przeczekać ulewę. Przed Tallinem nareszcie się trochę wypogodziło, więc robiąc zdjęcie przy wjeździe do stolicy Estonii mogliśmy wreszcie pozbyć się kurtek przeciwdeszczowych. Nocleg wypadł nam u Dominikanów (ponownie w centrum miasta), gdzie przywitała nas sympatyczna siostra Laura. Ponieważ od dawna nie mieliśmy kontaktu z wodą w dużej ilości (nie licząc deszczu), a na prysznic nadal nie mogliśmy liczyć, dziewczyny myły się w umywalce (jedna dla wszystkich), a kilku chłopaków wybrało się rowerami(!) wykąpać w morzu, skąd wrócili nieco błyszczący od ropy. Na kolację mieliśmy makaron przygotowany wspólnie w dwóch kuchniach, gdyż dziewczyny spały w salce (jak również chorzy i ich "opiekunowie"), a reszta w piwnicy. Nie mogąc, naszym zwyczajem wyjść wieczorem na miasto, ponieważ brama była wcześnie zamykana, postanowiliśmy raczyć się miejscowymi specjałami na miejscu, pijąc zdrowie Aśki i wyjadając nasze zapasy na śniadanie (z zadziwiającą prędkością znikała Nutella).
14 sierpnia - Tallin Wstaliśmy, jak zwykle, później, niż zapowiadał poprzedniego dnia Padre, chcąc skrócić nasze nocne hulanki i swawole .O przyzwoitej porze udało nam się wyruszyć na zwiedzanie miasta, gdzie udało nam się zgubić. Część grupy zasłuchała się w melodię graną przez Ziomala na fortepianie w kościele i nie zauważyła, że pozostali już wyszli. Nasz "Führer" , jak zwykle, oddalił się w iście Ekspresowym tempie. Całkiem przypadkowo odnaleźliśmy się przy murach obronnych. Posililiśmy się chlebkiem przed supermarketem, a następnie wróciliśmy gotować kolację. Najedzeni i rozleniwieni (w końcu nie często można było najeść się czymś ciepłym) graliśmy w "mafię", kiedy z radosną nowiną przybył Padre, że Krzysztof jedzie z nami do końca. Ponieważ miał on jechać tylko do Wilna, nie miał zezwolenia na wjazd do Rosji i w ambasadzie udało się je uzyskać, po tym jak zmienił zdanie pod naszą presją i w stanie "niepełnej poczytalności". Spełniając prośbę jednego z księży, uświetniliśmy mszę naszym śpiewem...to była dopiero porażka. Wieczorem, wierni tradycji, poszliśmy "zwiedzać" miasto.
Trudno powiedzieć, czy ciąg dalszy kiedykolwiek powstanie... :-(